You are currently viewing Warcholskie referenda

Warcholskie referenda

Przepisy o referendach lokalnych zawierają liczne zabezpieczenia chroniące wójtów, burmistrzów i prezydentów przed inicjatorami odwołania. Zapewniają, że inicjatywy te dochodzą do skutku niezwykle rzadko.

W ciągu ostatnich trzech miesięcy (maj – lipiec 2025) odbyło się w Polsce 9 referendów w sprawie odwołania wójta, burmistrza lub prezydenta miasta. Gdyby wrocławskiemu ruchowi SOS Wrocław udało się na czas zebrać 46 tysięcy podpisów, mielibyśmy także referendum w mieście wojewódzkim. Ponadto odbyły się dwa referenda dotyczące odwołania jedynie rady miejskiej.

Spośród przeprowadzonych plebiscytów tylko jeden zakończył się po myśli inicjatorów. Było to odwołanie prezydent Zabrza Agnieszki Rupniewskiej. W żadnym z pozostałych referendów urzędujący „włodarze” nie uzyskali poparcia, ale… okazały się nieważne, ze względu na zbyt niską frekwencję.

Zgodnie z ustawą o referendum lokalnym, aby wynik głosowania był ważny, frekwencja musi wynieść co najmniej 3/5 liczby mieszkańców, którzy wzięli udział w wyborze odwoływanego organu w ostatnich wyborach samorządowych.

Jak wyglądało to we wspomnianych przypadkach.

Miasto i gmina Kożuchów – wymagana frekwencja 3294 – osiągnięta – 2200

Miasto Zabrze odwołanie prezydenta – odpowiednio – 25919 – 29207

Miasto Zabrze odwołanie rady – 29604 – 26551

Gmina Stara Dąbrowa – 1017 – 653

Miasto i gmina Bolimów – 961 – 920

Gmina Tymbark – 1857 – 1344,

Gmina Podgórzyn – 2019 – 1479

Miasto i gmina Świeradów Zdrój – 935 – 340

Miasto i gmina Nowogrodziec – 3173 – 2469

Miasto i gmina Gozdnica – 708 – 250

Gmina Zgorzelec – 2103 – 965

Miasto Hrubieszów – 3772 – 1408

Wynik uzyskany w Zabrzu, ale też niedoszłe referendum we Wrocławiu na nowo wzbudziły komentarze i zainteresowanie instytucją referendum lokalnego.

Współczucie dla popieranej przez Platformę Obywatelską Agnieszki Rupniewskiej i zaskoczenie takim obrotem spraw, skłoniło niektórych komentatorów do rozważań o zbyt łatwych procedurach pozbawiających władzy raz wybranych „włodarzy”. Tymczasem kilkanaście nieudanych działań odwoławczych w podobnym czasie nie nasunęło tym autorom myśli, że być może jest odwrotnie i procedury częściej blokują wolę mieszkańców niż im sprzyjają.

Przedmiotem sporu są tu wymogi dotyczące frekwencji. Obecne ograniczenia wyrastają z założenia, że aby wzruszyć raz podjętą przez mieszkańców decyzję, wymaga się, by podjęła ją porównywalnie duża grupa mieszkańców. W tym sposobie rozumowania widać obawę przed nieodpowiedzialnością mieszkańców i jednocześnie przypuszczenie, że ich decyzje zdestabilizują zarządzanie samorządem. A realizuje je, w myśl tego rozumowania, nie rada, nie wspólnota mieszkańców, ale organ wykonawczy tego samorządu.

Zwróćmy uwagę, że podobnych „zabezpieczeń” nie wprowadzono przy odwołaniu starosty, czy marszałka województwa. Dlaczego? A no dlatego, że decyzje o odwołaniu podejmuje tu rada bądź sejmik, czyli organy do których ustawodawca ma zaufanie, że nie zdestabilizują niczego. Co innego mieszkańcy, tu twórcy ustawy oczami wyobraźni widzą zdeprawowane grupy wichrzycieli i nieodpowiedzialnych awanturników przed którymi trzeba chronić wójta, burmistrza i prezydenta. Jeśli to było celem regulacji, to został on osiągnięty.

Nie jest to jednak jedyny efekt. Tak komentuje przyczyny porażki referendalnej mieszkanka Podgórzyna Małgorzata Pawlak : Niewykluczone, że to kwestia wieloletniego uczenia, że nie mamy na nic wpływu. A po drugie niechęć do polityki na żenującym poziomie krajowym skutkuje niechęcią do działań na poziomie lokalnym, które akurat w wielu przypadkach mogłyby mieć sens i chronić interesy mieszkańców (np. przed zakusami KPN-u).”

Przewidywana przez twórców ustawy nieodpowiedzialność mieszkańców po 35 latach treningu zaczyna działać jak samospełniająca się przepowiednia.

Jak działa mechanizm tej „edukacji obywatelskiej” do nieodpowiedzialności?

Po rozpisaniu referendum rozpoczyna się agitacja idąca w dwu różnych kierunkach: jednym za odwołaniem i drugi, bynajmniej nie za obroną status quo, lecz za nieuczestniczeniem w decyzji. Nie trudno zgadnąć do czego łatwiej jest zmobilizować dużą liczbę mieszkańców. Każdy kto kiedykolwiek organizował kampanię wyborczą wie, że kluczem do powodzenia jest, nie tyle przekonanie wyborców do swych racji, co ich mobilizacja.

Rywalizacja referendalna jest przykładem wyjątkowo nierównej walki. Jedna strona musi zmobilizować wyborców, druga zdemobilizować. Tę kuriozalną nierównowagę kreują wymogi frekwencyjne. Gdyby ich nie było, każda ze stron stanęła by przed tym samym wyzwaniem namówienia swych zwolenników do aktywnego poparcia.

Ograniczenia frekwencyjne oparte o chęć obrony „włodarzy” przed nieodpowiedzialnością mieszkańców nakładają się na szereg innych nierównych reguł gry. Broniący swej pozycji wójt, burmistrz czy prezydent dysponuje pokaźnym aparatem oddziaływania na opinie wyborców. Głównym źródłem wiedzy o jego skuteczności jest przecież wydawana przez niego prasa samorządowa. Całe zastępy gminnych urzędników, ich rodzin, podwykonawców i innych dostawców tworzą gęstą sieć wzajemnych interesów. Niestety liczne organizacje pozarządowe również wplecione są w tę wiernopoddańczą konstrukcję.

Do tego dodać trzeba nasilające się ostatnio obawy przed podawaniem swojego numeru PESEL, co utrudnia zbieranie list poparcia. Częściowo rozwiązałoby problem wprowadzenie możliwości poparcia przez internet np. za pomocą profilu zaufanego.

A tymczasem zatroskani jednym wygranym referendum komentatorzy nawołują do zaostrzenia wymogów referendalnych.

Powodzenia! Już za chwilę, nie tylko o demokracji lokalnej, ale także o demokracji w ogóle czytać będziemy tylko w podręcznikach historii.