Demokracja nie daje szans demokratom

Gdy w jakimś kraju uda się liberalnej ekipie odbić władzę z rąk populistycznej prawicy, wcale to jeszcze nie oznacza trwałego przywrócenia mechanizmów demokratycznej stabilności. Rządy liberalnych demokratów obciążone są bowiem zobowiązaniami wynikającymi z ich wartości i zasad. Są to między innymi mechanizmy zabezpieczające przed autokratycznym dryfem, takie jak jawność, otwartość na krytykę, respektowanie głosu mniejszości, tolerancja itp.

Paradoks polega na tym, że warunki liberalnej demokracji bardziej służą siłom antydemokratycznym. Jeśli określona formacja planuje utrzymać się u władzy dłużej, szybko rezygnuje z części swych wartości w obawie o utratę możliwości obrony przed atakami tych, których nie wiążą podobne ograniczenia. Uparte trwanie przy wysokich standardach jawności, partycypacji i zasady pomocniczości udaje się tylko w nielicznych sytuacjach i te warte są szczególnej uwagi.

Przegrane progresywnych demokratów

Podobne mechanizmy mają miejsce w mikroskali miast i gmin. Ilustracją bieżącą niech będzie porażka wyborcza wójta podwarszawskiego Izabelina – Doroty Zmarzlak. Sposób prowadzenia spraw w tej małej miejscowości zadziwiał wszystkich wnikliwych obserwatorów. Oto powstawał niemal kanoniczy wzorzec miejscowości samorządnej ze wszystkimi atrybutami deliberatywnej demokracji. Ogólnokrajowy zachwyt nad umiejętnością wdrożenia nowoczesnej wizji nie uchronił jej autorki przed przegraną w konfrontacji z prymitywnym, tradycyjnym przekazem. Podzieliła los innej prekursorki z odległej Barcelony Ady Colau. Co więcej, wydaje się, że to właśnie ów modernizacyjny zapał stał się główną przyczyną porażki w obu przypadkach.

Podobne zdarzenia nie miały miejsca w Polsce na masową skalę z prostego powodu. Samorząd terytorialny w Polsce skonstruowany jest w oparciu o autokratyczny paradygmat. Uruchomienie prawdziwego, a nie tylko pozorowanego wpływu mieszkańców na decyzje wymaga determinacji i przełamania wielu ograniczeń. Udaje się to tylko nielicznym, bo tylko nieliczni taki wysiłek podejmują. A jak widać, towarzyszy temu duże ryzyko niepowodzenia.

Czy nie jest przypadkiem tak, że w ewolucji systemów politycznych doszliśmy do krytycznego punktu? Rozwój technologii komunikacyjnych doprowadził do sytuacji, w której wysłuchanie i uwzględnienie głosu każdego obywatela jest łatwiejsze niż kiedykolwiek. W tym sensie społeczeństwa zdemokratyzowały się na niespotykaną skalę. Potencjał demokratycznych procedur osiągnął niemal maksimum. Jesteśmy więc świadkami spełnienia przesłanek, których nawet nie potrafili sobie wyobrazić twórcy funkcjonujących dziś systemów politycznych. To jednak nie tylko przesunięcie na skali możliwości, to także nowa jakość, nowe procesy i problemy, na które stare procedury nie mają odpowiedzi.

Technologiczny kryzys demokracji

Stara, wymyślona wieki temu demokracja opierała się na micie założycielskim roli suwerena jakim jest zbiorowość obywateli. Ta rola nigdy nie była w pełni zrealizowana, bo nie było do tego ani technicznych ani społecznych warunków. Czynnikiem nakładającym się na prosty mechanizm wyborczy był merytokratyczny system autorytetów i generujących je elit. W ten sposób procedury demokratyczne stały się narzędziem tych grup społecznych, które wytwarzały systemy wartości, sposoby nazywania i oceniania rzeczywistości. Ale także te grupy stały się narzędziem, dzięki któremu system uzyskiwał stabilność. Miało to dwojakie konsekwencje. Z jednej strony zapewniało takim warstwom społecznym uprzywilejowaną pozycję, czego najlepszym przykładem stał się kościół. Z drugiej zaś dawało szanse na kreowanie wizji rozwoju opartej o wiedzę i kompetencje, czego nie gwarantuje niczym nie zakłócany, bezpośredni głos ludu.

Wraz z początkiem XXI wieku sytuacja się zmieniła. Możliwości komunikacyjne osłabiły a może nawet wyeliminowały tradycyjną pozycję elit. Każdy może być potencjalnym twórcą norm i autorytetem, z czego szerokie rzesze obywateli zaczęły korzystać. Decydując o sprawach publicznych wolny obywatel już nie posiłkuje się obrazem świata stworzonym przez zewnętrzne autorytety. Jest panem swojego własnego osądu budowanego najczęściej na podpowiedziach płynących z jego bańki informacyjnej. Nie ma tu miejsca na relacje autorytet – wyznawca, lecz raczej polega to na interakcji różnych, często niesprawdzonych lub wręcz fałszywych informacji. Ta sytuacja przenosi na system polityczny wyzwania, którym niełatwo sprostać.

Przede wszystkim dostarczenie obywatelom wiedzy i doświadczeń, które zachowując autonomię decyzyjną jednostki, pozwolą jej myśleć kategoriami całości, widzieć interes przyszłych pokoleń, czy konieczność zadbania o los słabszych. Edukacja nie może jednak ograniczyć się do systemu szkolnego, czy pogadanek dla dorosłych. Musi zapewnić możliwość praktycznego ćwiczenia odpowiedzialności za zbiorowość, uczenia się od innych, ale także nauki na własnych błędach. Oznacza to wdrożenie rozwiązań przenoszących odpowiedzialność za sprawy publiczne na poziom zwykłych obywateli. Cierpliwe implementowanie paneli obywatelskich, samorządu osiedlowego, publicznych wysłuchań i innych deliberatywnych procedur, czyli innymi słowy, prawdziwej lokalnej samorządności.

Potrzeba ratunku

By te wyzwania podjąć, system polityczny musi się zreformować. Jeśli tego nie zrobi, procesy degeneracji doprowadzą do jego zapaści, bo demokracja, taka jaką praktykujemy, daje coraz mniejsze szanse prawdziwym demokratom. Ułatwia zaś operowanie siłom pozbawionym zahamowań obowiązujących w ramach demokratycznych standardów. Wyzwanie brzmi trochę jak konieczność wyciągnięcia samego siebie za włosy z bagna.

Przechodząc dla przykładu na poziom wyborczej praktyki – nikt kto chce wygrać wybory nie będzie głosił programu naprawy mechanizmów demokratycznych. Natychmiast przegra wyścig z oferującymi transfery finansowe lub chociażby inwestycje drogowe. Nie tylko nie opłaca się głosić takich haseł, ale jest bardzo wątpliwe, czy opłaca się takie zmiany wprowadzać, na co wskazuje chociażby wspomniany przykład podwarszawskiego Izabelina.

Doszliśmy do krytycznego punktu zwrotnego. Desperacko potrzebujemy siły społecznej, która będzie w stanie wygenerować impuls odwracający wektor zmian. Liberalna demokracja włączyła w ostatnich czasach tryb autodestrukcji i sama z siebie nie jest w stanie tego dokonać.

Dźwignię poruszającą bryłę systemu politycznego mogą zbudować ruchy społeczne, w tym ruchy miejskie. Od czasu do czasu udaje im się wprowadzić swoje tezy do obiegu publicznego i pchnąć rządzących w rozsądnym kierunku. Nie widać jednak, jak na razie, wystarczającego potencjału i silnej koalicji do walki na rzecz uspołecznienia demokracji, czy samorządności.

To wyzwanie wisi w powietrzu, jak miecz Damoklesa. Kiedyś spadnie.